wtorek, 22 lutego 2011

O STARYCH PROBLEMACH POLSKIEGO KINA I NOWYCH KATASTROFACH. RECENZJA WEEKEND (2011) REŻYSERIA: CEZARY PAZURA

    Jak mam mieć do czegoś ambiwalentyny stosunek w życiu, to na pewno na samym szczycie listy byłoby polskie kino. Z jednej strony wspaniałe historie, niezapomniane kreacje aktorskie jak chociażby w Barwach Ochronnych, Nożu w Wodzie czy Człowieku z Marmuru. Z drugiej, powtarzające się mankamenty techniczne. Wszyscy znamy fatalny montaż dźwięku, który towarzyszy polskim produkcją odkąd pamiętam.
   Głośna muzyka i „odgłosy przyrody” przy cichych dialogach lub „urealnienie” świata filmu przez wierne oddanie głosów – kiedy ktoś w filmie szepcze za chuja nie słychać, a kiedy ktoś się drze to sąsiedzi walą w ścianę. Pamiętam oglądanie polskich filmów na odbiorniku tv, który nie miał jeszcze pilota. Co chwile było - „Podgłośnij synu, nic nie słychać”, a za moment - „No przesadziłeś. Ścisz to trochę, zaraz ogłuchniemy”.

   Kolejną przykrą tendencją polskich filmów jest monogatunkowość. Tak naprawdę większość produkcji z lat 50'-90' to dramaty obyczajowe. Smutne, ociekające biedą i patologią społeczną. Zapewnienie widzowi rozrywki i oderwania od rzeczywistości może nie jest najważniejszą funkcją kina, ale z kolei skrajny jej brak też jest irytujący. Masz zbyt dobry humor i nie pasujesz do swojej emo-paczki? Seans polskiej, filmowej podłości powinien pomóc.
  Jeśli chodzi o polskie produkcje wysokobudżetowe ostatnich 10 lat to zdecydowanie dominują komedie romantyczne. W znakomitej większości są to kalki filmów zza oceanu (np. Tylko mnie kochaj) lub ekranizację książek autorek wychowanych na wenezuelskich telenowelach (np. Nigdy w Życiu).

   Trzecią irytującą rzeczą, do której chciałem się przyczepić jest ta sama obsada większości polskich produkcji danego okresu. Mamy wielu świetnych aktorów, jednak często są oni nadto eksploatowani. Był wspaniały Olbrychski, który swojego czasu grał we wszystkim, ostatnio podobnie było z niezłym Borysem Szycem, a całe lata 90' należały do Pazury. Czarek Pazura ma na swoim koncie wiele niezapomnianych ról jak choćby Waldka Morawca z Psów, Jurka Killera, Adasia Miałczyńskiego z Nic Śmiesznego, Młodego ze Sztosu, Freda z Chłopaki nie płaczą czy Cezarego z Taty. Pazura jest aktorem potrafiącym zagrać naprawdę wiele i nazywanie go polskim Jimem Carreyem to zdecydowanie za mało.

   W styczniu tego roku premierę miał film, wyreżyserowany właśnie przez Czarka, o złowrogim tytule Weekend. Z samego szacunku dla debiutującego reżysera będącego jednocześnie żywą legendą polskiego pół-światka aktorskiego zdecydowałem się obejrzeć ten film. Towarzyszyły mi oczywiście pewne wątpliwości czy aby nie będzie to kolejna idiotyczne komedia pokroju Testosteronu, Ciacha czy Jobu. Moje wątpliwości zostały jednak szybko rozwiane - Weekendu nie można porównać do niczego, co wcześniej powstało.

  Weekend jest swojego rodzaju osiągnięciem, a przede wszystkim sporym zaskoczeniem – po tych wszystkich latach, w których polska kinematografia komercyjna przyzwyczajała nas do naprawdę słabych produkcji trudno było wyobrazić sobie, że może zejść jeszcze niżej i to dużo, dużo niżej. Jest to niewygodna sytuacja chociażby z punktu widzenia funkcjonowania takich filmowych stron społecznościowych jak filmweb. Człowiek mający tam konto ocenia pewne filmy na 1 gwiazdkę z 10 myśląc, że to naprawdę najgorsze ścierwa, a tu pojawia się Weekend, którego obecność w 1/10 byłaby obrazą dla innych „jedynek”.

   Najprościej jest oczywiście założyć, że Weekend nie zasługuję w ogóle na miano filmu – jest to tylko zbiór pewnych scenek bezmyślnie wykonanych i połączonych losowo, mających na celu stworzenie wytworu zarabiającego pieniądze. Można też pomyśleć, że ten produkt stanowi brutalną prowokację na zasadzie – zrobię coś rażąco bezsensownego, a zobaczycie że i tak zarobi pieniądze. Trudno jest znaleźć jakąkolwiek wartość w Weekendzie. Fabuła nie istnieje, jeśli chodzi o dialogi to lepiej udać że się ich nie słyszało, nie mówiąc już o żartach, które wprawiają widza w zażenowanie. Postacie w tym obrazie pojawiają się i znikają bez żadnego ładu ani składu, są obrzydliwie nierealne i nieśmiesznie sztuczne. Podobno Weekend miał się odwoływać do dzieł Tarantino i Ritchiego, ale scenarzysta chyba niezbyt rozumiał Pulp Fiction czy Snatch - została przeniesiona treść tych filmów, ale sens tej treści gdzieś już się zagubił. Jest to analogiczna sytuacja do takiej, gdy idiota opowiada dowcip przekręcając kluczowe dla historyjki słowo i jest przekonany, że dalej powinien śmieszyć.

  
   Przed seansem Weekendu, gdy myślałem o Pazurze, widziałem jego wielkie role. Teraz widzę go jako retarda opuszczającego kurtynę na końcu swojego własnoręcznie wyreżyserowanego filmu. Czy mam mu to za złe? Niezbyt, przecież chyba osiągnął swój cel i nieźle się na tej produkcji wzbogacił.

AKTORZENIE - 4/10
ZDJĘCIA - 2/10
MUZA - 3/10
HISTORIA - 1/10
SMACZKI - 1/10

OGOLNIE - 1/10
Tony Rocky H.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz