czwartek, 21 marca 2024

DRUCIARZ UCIEKA Z PIEKŁA. KONIEC TEJ POTWORNEJ POKUTY. UPDATE LISTY #1

  Gdy ostatni raz wracałem do blogowania, był marzec 2016 i śmieszkowałem o uniewinnieniu Mariusza Kamińskiego (tutaj). Cóż, mamy marzec 2024 i ten kryminalny mastermind znowu został uniewinniony, a ja znowu wracam do blogowania. Przypadek?

   Przeglądnąłem trochę stare posty Das Butta. Trzynaście lat temu pisząc o  najlepszych debiutach reżyserskich zakładałem (tutaj), że postać znudzonego codziennością Lestera z American Beauty (1999, reż. Sam Mendes) grana przez Kevina Spaceya będzie teraz bliższa memu sercu. Czy tak jest? Mam teraz dobry powód by odświeżyć sobie ten klasyk, zanim zupełnie uczciwie odpowiem na to pytanie. Na pewno z każdym rokiem człowiek coraz bardziej przybliża się do takiego Lestera, a oddala od – dajmy na to pełnego werwy Chrisa McCandlessa z Into the Wild (2007, reż Sean Penn). Jak zaczynasz myśleć o tym, żeby z każdego meczu czy z koncertu wyjść pięć minut przed końcem, by nie stać w korkach, to wiesz że coś jest na rzeczy.

   Oglądam ostatnio mniej filmów niż przy pierwszym, czy nawet drugim zanurzeniem okrętu Das Butt. Za czasów szkolnych, studenckich pochłaniało się kino jak filmowy Wieloryb pizzę (2022, reż. D. Aronofsky) Teraz jest dobrze, jak wieczorem nie zaśnie się w trakcie filmu. Takie zaśnięcie to nawet nie jest potwarz dla danego filmu, praktycznie wszystko oglądam podzielone na dwie lub więcej części. Wiek serialowy – ktoś by powiedział, ale ja twardo bronie się przed wkręceniem w jakiekolwiek telewizyjne tasiemce. Nadal na palcach dwóch rąk mogę wyliczyć wszystkie nie mini-seriale, które obejrzałem. Może robię to też w obronie mojego ukochanego The Wire (2002, David Simon) - by nic nie zagroziło jego pozycji. Prawda jest też taka, że sporo ekranowego czasu pożerają mi gry, bo od kiedy odkryłem dzieła wytwórni From Software, to przeżyłem coś w rodzaju drugiej miłości do japońskich gier, jak za czasów PSXa. Film musi mnie naprawdę emocjonalnie rozbujać, bym go wieczorem łyknął na raz. Chyba ostatni raz zrobił tak ze mną Aftersun (2022, reż. Charlotte Wells).

   W 2016 zrobiłem listę 317 ulubionych filmów Das Butta (tutaj). Na początek chciałem ją trochę zaktualizować. Żadnej pozycji usuwać nie będę, ale doszło dużo, zarówno nowych jak i starych filmów, które chciałem do niej dodać. Aż chciałoby się zmienić nazwę z „317 coolest” na „400 batów” (1959, reż François Truffaut), ale głupio tak nie dawać tytułowego filmu na listę. Chociaż francuski pionier Nowej Fali wywarł na mnie kiedyś spore wrażenie, to jednak dość słabo poradził sobie z motywem towarzyszącym zresztą temu artykułowi, czyli - upływającym czasem. Jego wartość postrzegam jako bardziej historyczną, a jeśli miałbym polecać coś z Nowej Fali, to chyba bardziej byłby to Breathless (1960, Jean-Luc Godard). Chciałbym się trzymać tego, by lista była zbiorem po prostu „fun polecajek”, szczególnie że sporo osób mówiło mi o powracającej użyteczności tej listy podczas wyboru seansu. Tym razem oprócz samych tytułów, będę dorzucał parę słów o moich wrażeniach związanych z filmem, ale powstrzymywać się będę od jakichkolwiek spoilerów. Dzisiaj zanurzamy się w pierwszą transzę - Ucieczka z piekła, Pokuta, Potwory oraz Druciarz, Krawiec, Żołnierz, Szpieg.

   P.S. Wspomniany na początku Kevin Spacey, też został uniewinniony jakieś pół roku temu. Coś ten wątek ciągle prześladuje, penetruje Das Butta. Nie pozostaje mi nic innego jak w temacie uwolnienia i penetracji po raz kolejny polecić film Deliverance (1972, reż. John Boorman), chociaż on oczywiście miał swoje miejsce na liście. Das Butt zawsze bardzo cenił Spaceya i mogę już powiedzieć, że na liście znajdzie się nowy-stary film, w którym gra on pierwsze skrzypce. Genialny Margin call (2011, reż. J.C. Chandor), w którym ciężką, nieprzyjemną atmosferę zepsucia Wall Street można kroić nożem.

   Sin Nombre (Ucieczka z piekła, 2009) obrazujący trudną psychicznie i wyczerpującą fizycznie drogę z honduraskich gett do wymarzonych Stanów Zjednoczonych. Drogę na dachu pociągu, przez Gwatemale i Meksyk, podczas której wpaść można na nieuczciwych przemytników, celników i zwykłych bandytów. Drogę przedstawioną w bardzo namacalny sposób, a przy tym z precyzją dokumentarzysty. Po kilku minutach wiadomo, że okoliczności pokazywane w filmie są prawdziwe, chociaż nigdy nie było się w Ameryce Środkowej. Młody, debiutujący, kalifornijski reżyser Cary Joji Fukunaga postarał się, by wszystko było na swoim miejscu. Krytycy od razu wiedzieli, że Fukunaga dołoży zaraz w swoim CV do Sin Nombre kilka nowych obrazów i te będą miały już wielomilionowe budżety. Tak się też stało. Najpierw przyszło wyreżyserowanie serialu True Detective (pierwszego sezonu – tego niepowtarzalnego), potem Beasts of no Nation (2015), nasączonego podobnym realizmem co Sin Nombre, jednak dużo brutalniejszego. W końcu zrobił też odcinek sagi o Jamsie Bondie, ale tutaj nie ma co go winić – tak jak w piłce nożnej nie odmawia się Realowi Madryt, to samo można powiedzieć o produkcji filmowej i państwach Broccoli. Sin Nombre jako debiut sam chętnie umieściłbym na Das Buttowej liście wyjątkowych debiutów, ale zobaczyłem go już po fakcie. Fukunaga podobno wielokrotnie jeździł wspomnianymi pociągami, rozmawiając z emigrantami. Widać, że w wielu rolach postawił na naturszczyków, co również dołożyło cegiełkę do realizmu obrazu. Przypominało mi to trochę sytuację ze wspomnianego The Wire, w którym to zobaczyć można prawdziwych członków gangów z Baltimore i zanurzyć się w ich gestach i slangu. Ucieczka z piekła kojarzy mi się również z lubianym i wychwalanym przez Das Butta - Maria Full of Grace (2004, reż. Joshua Marston). Głównie ze względu na motyw przejmującej próby wydostania się z południowoamerykańskich slamsów i na rzecz wyidealizowanych Stanów. Producent gier Rockstar Games chyba też cenił sobie Marię łaski pełną, ponieważ w GTA4 umieścił misję „Marta Full of Grace”, polegającą na odebraniu z lotniska dziewczyny szmuglującej narkotyki we własnym żołądku.

   Tinker Tailor Soldier Spy (Szpieg, 2011) – szpiegowskie kino o czasach zmierzchu zimnej wojny, gdzie gra toczy się pomiędzy Związkiem Radzieckim, a Wielką Brytanią. Przez krótki czas miałem wielką zajawkę na tematy KGB, GRU, MI6 i CIA. John le Carré, o którego ekranizacji powieści mówimy, jest dobrą osobą pomagającą po raz pierwszy wgryźć się w ten świat szyfrów, przesłuchań i werbunków. Tinker… to jego najbardziej znana książka, a film w reżyserii Alfredsona to zgrabna, nieco ponad dwu-godzinna, skompresowana wersja najważniejszych wydarzeń. Udało mu się zebrać topowych brytyjskich aktorów, którym przewodzi jak zwykle świetny Gary Oldman. Wiele osób może przeżyć szok, że najważniejszy szpieg Jej Królewskiej Mości to podstarzały, pospolicie wyglądający gość, spędzający więcej czasu przy papierach niż w terenie, a nie ktoś podobny do Jamesa Bonda. Mi zresztą zawsze imponowały te historie, kiedy to agent CIA o aparycji księgowego, jednym telefonem ze swojego domku na przedmieściach decydował, o tym kto będzie następnym dyktatorem jakiegoś średnich rozmiaru państwa w Ameryce Południowej. Ale wracając do Europy i naszego Druciarza, Krawca… historia stworzona przez Le Carré jest bardzo ciekawa, a Alfredson wzorowo przełożył ją na język filmowy. Dla mnie niezapomnianą sceną będzie zawsze odśpiewanie hymnu Związku Radzieckiego podczas imprezy wigilijnej w siedzibie brytyjskiego wywiadu. Jeszcze ciekawszą pozycją od filmu jest mini-serial BBC z lat 70’ o tym samym tytule (1979, reż John Irvin), gdzie w głównej roli wystąpił jeszcze bardziej przekonywująco od Oldmana, legendarny Alec Guinness. Jak ktoś ma więcej czasu to polecam kolejność najpierw serial, a potem film. W ogóle od początku lat 00’ był wysyp filmowych i mini-serialowych ekranizacji Le Carré. Wszystkie o wątpliwej jakości. Z tego wszystkiego można zobaczyć jedynie Wiernego Ogrodnika (2005, reż Fernando Meirelles), a zdecydowanie nie polecam Krawca z Panamy (2001, reż. John Boorman) i mini-seriali Nocny recepcjonista (2016, reż. Susanne Bier) oraz Mała Dobroszka (2018, reż. Park Chan-wook). Syte ekranizacje Le Carré przypadają na lata 80’ – Ludzie Smileya (1982, reż. Simon Langton) oraz pierwsza Mała Dobroszka (1984, reż. George Roy Hill), gdzie w głównej roli zobaczyć można Diane Keaton. Na koniec tematu szpiegowskiego chciałbym wspomnieć o pewnym niedosycie związanym brakiem ekranizacji książek innego klasycznego autora, tym razem związanego z komunistyczną stroną konfliktu – Wiktora Suworowa. Jedna tylko powieść tego eksperta od GRU zatytułowana Akwarium (1995, reż. Antoni Krauze) została przeniesiona na ekran, ale najchętniej w ogóle zapomniałbym, że ją widziałem. Zlepek bezsensownych scen z ponownie dogrywanymi dialogami i udźwiękowieniem wołającym o pomstę do nieba (o dźwięku w polskich filmach Das Butt pisał już tutaj). Nawet mistrz Janusz Gajos nie był w stanie samodzielnie wydźwignąć tej produkcji z błota. Szkoda, bo historia Suworowa jest świetna i czyta się ją z zapartym tchem.

   Atonement (Pokuta, 2007) - Das Butt wynurza peryskop na melodramat, a nie zdarza się to znowuż tak często. Około dziesięciu lat po rewelacyjnym Angielskim Pacjencie (2016, reż. Anthony Minghella) mikstura miłości i wojny, ponownie została sporządzona z najwyższą starannością. Brytyjski reżyser Joe Wright obsadził w głównych rolach Jamesa McAvoya i Keirę Knightley. Keira, będąc już po Piratach z Karaibów oraz Dumie i uprzedzeniu znajdowała się w idealnym momencie swojej kariery do zagrania tej roli. Mam wrażenie, że dramaty miłosne w idealnej sytuacji potrzebują jednego z dwóch typów odtwórczyń głównych ról – albo nieznanej szerszej publiczności aktorce, która rozkwita w tej roli na naszych oczach, albo uznanej gwiazdy, którą wszyscy zachwycają się od pierwszego kadru. Pokuta zdecydowanie potrzebowała tego drugiego modelu, by dobrze opowiedzieć swoją historię. A historia ta jest skromna, wywarzona, nienarzucająca się, by nie powiedzieć - mądra. Chyba tylko w ten sposób można spróbować odpowiedzieć na pytanie - jak rodzą się w człowieku tak silne emocje, które zmieniają nasze życie na zawsze? W Pokucie dużo mówi się o przypadku, a mało o przeznaczeniu. Podobnie jak w Przypadku (1981, reż. Krzysztof Kieślowski), znajdującego się już na liście, jeden wydawałoby się nieistotny drobiazg, może wywołać serię zdarzeń zmieniających nasze życie. Pokuta to też opowieść o ramach interpretacyjnych, w których jesteśmy niejako uwięzieni jako ludzie, nie potrafiąc spoglądać na zdarzenia bez zniekształcania ich własnym doświadczeniem. Na deser, jest w Pokucie jeszcze jedna rzecz, którą absolutnie uwielbiam w filmach. Scena, pojawiająca się kompletnie z zaskoczenia będąca jak żywcem wyjęta z zupełnie innego filmowego bieguna. Stopniowo budowany moment, a gdy już nadchodzi, to nie możemy zebrać szczęki z podłogi. Jak w Audition (1999, reż. Takashi Miike), albo żeby podać przykład czegoś nowego, co każdy widział - w Oppenheimerze (2023, reż. Christopher Nolan), gdzie cały film jesteśmy głęboko zanurzeni w polityce i fizyce, a nagle pojawia się scena, w której Robert przez długi czas siedzi nago na krześle. Oppenheimer stanowi antyprzykład jak nie robić tego typu crossoverów i wprowadzać widza w zakłopotanie, natomiast w Pokucie mamy to przeprowadzone wzorcowo. Na dodatek cała, długa scena kręcona jest bez ani jednego cięcia. Kto widział, ten wie o czym mówię, a kto dopiero zobaczy film, na pewno ją zauważy.

   Monsters (Strefa X, 2010) – zupełnie inne, świeże spojrzenie na film sci-fi z gatunku tych, opowiadających o obcych formach życia. Zrobiony za małe pieniądze, ale tak sprytnie, że równie dobrze mógłby to być film wielkiej wytwórni romansujący z kameralnością. Pan Edwards dobrze wie, że najstraszniejsze jest to czego nie widzimy, podobnie jak najseksowniejsze jest to, co jeszcze zakryte. Same rodzą się porównania z Blair Witch Project (1999, reż. Myrick i Sanchez), ale spokojnie – bo tak straszę tymi elementami horrorowymi – Monsters wcale nie jest taki straszny. Bardziej to kino drogi, w którym to podobnie jak w Jądrze Ciemności, odkrywamy kolejne warstwy dziwaczności tego świata. Nie ma tu kamery z ręki ani jump scare'ów. Właściwie to z Blair Witch wydaje mi się mieć przede wszystkim to wspólne, że każdy aspirujący twórca filmowy zadawał sobie po tych filmach jedno pytanie – dlaczego to ja nie wpadłem na ten pomysł pierwszy? Przecież po fakcie wydawało się to takie proste do zrealizowania! Tak, sprawdziłem – budżet Monsters to 500 tys. $, czyli jedno mieszkanie w Nowym Jorku.

Za tydzień, czyli w czwartek o 18:00 wracam z kolejną porcją, ahoj!

Tony Rocky H.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz