Gdy ostatni raz wracałem do blogowania, był marzec 2016 i śmieszkowałem o uniewinnieniu Mariusza Kamińskiego (tutaj). Cóż, mamy marzec 2024 i ten kryminalny mastermind znowu został uniewinniony, a ja znowu wracam do blogowania. Przypadek?
Przeglądnąłem trochę stare posty Das Butta. Trzynaście lat temu pisząc o najlepszych debiutach reżyserskich zakładałem (tutaj), że postać znudzonego codziennością Lestera z American Beauty (1999, reż. Sam Mendes) grana przez Kevina Spaceya będzie teraz bliższa memu sercu. Czy tak jest? Mam teraz dobry powód by odświeżyć sobie ten klasyk, zanim zupełnie uczciwie odpowiem na to pytanie. Na pewno z każdym rokiem człowiek coraz bardziej przybliża się do takiego Lestera, a oddala od – dajmy na to pełnego werwy Chrisa McCandlessa z Into the Wild (2007, reż Sean Penn). Jak zaczynasz myśleć o tym, żeby z każdego meczu czy z koncertu wyjść pięć minut przed końcem, by nie stać w korkach, to wiesz że coś jest na rzeczy.
W 2016 zrobiłem listę 317 ulubionych filmów
Das Butta (tutaj). Na początek chciałem ją trochę zaktualizować. Żadnej pozycji
usuwać nie będę, ale doszło dużo, zarówno nowych jak i starych filmów, które
chciałem do niej dodać. Aż chciałoby się zmienić nazwę z „317 coolest” na „400
batów” (1959, reż François Truffaut), ale głupio tak nie dawać tytułowego filmu
na listę. Chociaż francuski pionier Nowej Fali wywarł na mnie kiedyś spore
wrażenie, to jednak dość słabo poradził sobie z motywem towarzyszącym zresztą temu artykułowi, czyli - upływającym czasem. Jego wartość postrzegam jako bardziej
historyczną, a jeśli miałbym polecać coś z Nowej Fali, to chyba bardziej byłby
to Breathless (1960, Jean-Luc Godard). Chciałbym się trzymać tego, by lista
była zbiorem po prostu „fun polecajek”, szczególnie że sporo osób mówiło mi o
powracającej użyteczności tej listy podczas wyboru seansu. Tym razem oprócz
samych tytułów, będę dorzucał parę słów o moich wrażeniach związanych z
filmem, ale powstrzymywać się będę od jakichkolwiek spoilerów. Dzisiaj
zanurzamy się w pierwszą transzę - Ucieczka z piekła, Pokuta, Potwory oraz Druciarz, Krawiec, Żołnierz, Szpieg.
P.S. Wspomniany na początku Kevin
Spacey, też został uniewinniony jakieś pół roku temu. Coś ten wątek ciągle
prześladuje, penetruje Das Butta. Nie pozostaje mi nic innego jak w temacie
uwolnienia i penetracji po raz kolejny polecić film Deliverance (1972, reż.
John Boorman), chociaż on oczywiście miał swoje miejsce na liście. Das Butt zawsze bardzo cenił Spaceya i mogę już powiedzieć, że na
liście znajdzie się nowy-stary film, w którym gra on pierwsze skrzypce. Genialny
Margin call (2011, reż. J.C. Chandor), w którym ciężką, nieprzyjemną atmosferę
zepsucia Wall Street można kroić nożem.
Sin Nombre (Ucieczka z piekła, 2009)
obrazujący trudną psychicznie i wyczerpującą fizycznie drogę z honduraskich gett do
wymarzonych Stanów Zjednoczonych. Drogę na dachu pociągu, przez Gwatemale i
Meksyk, podczas której wpaść można na nieuczciwych przemytników, celników i zwykłych bandytów. Drogę przedstawioną
w bardzo namacalny sposób, a przy tym z precyzją dokumentarzysty. Po kilku
minutach wiadomo, że okoliczności pokazywane w filmie są prawdziwe,
chociaż nigdy nie było się w Ameryce Środkowej. Młody, debiutujący,
kalifornijski reżyser Cary Joji Fukunaga postarał się, by wszystko było na
swoim miejscu. Krytycy od razu wiedzieli, że Fukunaga dołoży zaraz w swoim CV do Sin
Nombre kilka nowych obrazów i te będą miały już wielomilionowe budżety. Tak się
też stało. Najpierw przyszło wyreżyserowanie serialu True Detective (pierwszego
sezonu – tego niepowtarzalnego), potem Beasts of no Nation (2015), nasączonego
podobnym realizmem co Sin Nombre, jednak dużo brutalniejszego. W końcu zrobił
też odcinek sagi o Jamsie Bondie, ale tutaj nie ma co go winić – tak jak w
piłce nożnej nie odmawia się Realowi Madryt, to samo można powiedzieć o
produkcji filmowej i państwach Broccoli. Sin Nombre jako debiut sam chętnie
umieściłbym na Das Buttowej liście wyjątkowych debiutów, ale
zobaczyłem go już po fakcie. Fukunaga podobno wielokrotnie jeździł
wspomnianymi pociągami, rozmawiając z emigrantami. Widać, że w wielu rolach
postawił na naturszczyków, co również dołożyło cegiełkę do realizmu obrazu.
Przypominało mi to trochę sytuację ze wspomnianego The Wire, w którym to
zobaczyć można prawdziwych członków gangów z Baltimore i zanurzyć się w ich
gestach i slangu. Ucieczka z piekła kojarzy mi się również z lubianym i
wychwalanym przez Das Butta - Maria Full of Grace (2004, reż. Joshua Marston).
Głównie ze względu na motyw przejmującej próby wydostania się z
południowoamerykańskich slamsów i na rzecz wyidealizowanych Stanów. Producent
gier Rockstar Games chyba też cenił sobie Marię łaski pełną, ponieważ w GTA4 umieścił
misję „Marta Full of Grace”, polegającą na odebraniu z lotniska dziewczyny
szmuglującej narkotyki we własnym żołądku.
Tinker Tailor Soldier Spy (Szpieg, 2011) – szpiegowskie
kino o czasach zmierzchu zimnej wojny, gdzie gra toczy się pomiędzy Związkiem
Radzieckim, a Wielką Brytanią. Przez krótki czas miałem wielką zajawkę na
tematy KGB, GRU, MI6 i CIA. John le Carré, o którego ekranizacji powieści
mówimy, jest dobrą osobą pomagającą po raz pierwszy wgryźć się w ten świat
szyfrów, przesłuchań i werbunków. Tinker… to jego najbardziej znana książka, a
film w reżyserii Alfredsona to zgrabna, nieco ponad dwu-godzinna, skompresowana
wersja najważniejszych wydarzeń. Udało mu się zebrać topowych brytyjskich
aktorów, którym przewodzi jak zwykle świetny Gary Oldman. Wiele osób może
przeżyć szok, że najważniejszy szpieg Jej Królewskiej Mości to podstarzały,
pospolicie wyglądający gość, spędzający więcej czasu przy papierach niż w
terenie, a nie ktoś podobny do Jamesa Bonda. Mi zresztą zawsze imponowały te
historie, kiedy to agent CIA o aparycji księgowego, jednym telefonem ze swojego
domku na przedmieściach decydował, o tym kto będzie następnym dyktatorem
jakiegoś średnich rozmiaru państwa w Ameryce Południowej. Ale wracając do
Europy i naszego Druciarza, Krawca… historia stworzona przez Le Carré jest
bardzo ciekawa, a Alfredson wzorowo przełożył ją na język filmowy. Dla mnie
niezapomnianą sceną będzie zawsze odśpiewanie hymnu Związku Radzieckiego
podczas imprezy wigilijnej w siedzibie brytyjskiego wywiadu. Jeszcze ciekawszą
pozycją od filmu jest mini-serial BBC z lat 70’ o tym samym tytule (1979, reż
John Irvin), gdzie w głównej roli wystąpił jeszcze bardziej przekonywująco od
Oldmana, legendarny Alec Guinness. Jak ktoś ma więcej czasu to polecam kolejność
najpierw serial, a potem film. W ogóle od początku lat 00’ był wysyp filmowych
i mini-serialowych ekranizacji Le Carré. Wszystkie o wątpliwej jakości. Z tego
wszystkiego można zobaczyć jedynie Wiernego Ogrodnika (2005, reż Fernando
Meirelles), a zdecydowanie nie polecam Krawca z Panamy (2001, reż. John
Boorman) i mini-seriali Nocny recepcjonista (2016, reż. Susanne Bier) oraz Mała
Dobroszka (2018, reż. Park Chan-wook). Syte ekranizacje Le Carré przypadają na
lata 80’ – Ludzie Smileya (1982, reż. Simon Langton) oraz pierwsza Mała
Dobroszka (1984, reż. George Roy Hill), gdzie w głównej roli zobaczyć można
Diane Keaton. Na koniec tematu szpiegowskiego chciałbym wspomnieć o pewnym
niedosycie związanym brakiem ekranizacji książek innego klasycznego autora, tym
razem związanego z komunistyczną stroną konfliktu – Wiktora Suworowa. Jedna
tylko powieść tego eksperta od GRU zatytułowana Akwarium (1995, reż. Antoni Krauze)
została przeniesiona na ekran, ale najchętniej w ogóle zapomniałbym, że ją
widziałem. Zlepek bezsensownych scen z ponownie dogrywanymi dialogami i
udźwiękowieniem wołającym o pomstę do nieba (o dźwięku w polskich filmach Das
Butt pisał już tutaj). Nawet mistrz Janusz Gajos nie był w stanie
samodzielnie wydźwignąć tej produkcji z błota. Szkoda, bo historia Suworowa
jest świetna i czyta się ją z zapartym tchem.
Atonement (Pokuta, 2007) - Das Butt wynurza
peryskop na melodramat, a nie zdarza się to znowuż tak często. Około dziesięciu
lat po rewelacyjnym Angielskim Pacjencie (2016, reż. Anthony Minghella)
mikstura miłości i wojny, ponownie została sporządzona z najwyższą
starannością. Brytyjski reżyser Joe Wright obsadził w głównych rolach Jamesa
McAvoya i Keirę Knightley. Keira, będąc już po Piratach z Karaibów oraz Dumie i
uprzedzeniu znajdowała się w idealnym momencie swojej kariery do zagrania tej
roli. Mam wrażenie, że dramaty miłosne w idealnej sytuacji potrzebują jednego z
dwóch typów odtwórczyń głównych ról – albo nieznanej szerszej publiczności
aktorce, która rozkwita w tej roli na naszych oczach, albo uznanej gwiazdy,
którą wszyscy zachwycają się od pierwszego kadru. Pokuta zdecydowanie
potrzebowała tego drugiego modelu, by dobrze opowiedzieć swoją historię. A historia ta
jest skromna, wywarzona, nienarzucająca się, by nie powiedzieć - mądra. Chyba
tylko w ten sposób można spróbować odpowiedzieć na pytanie - jak rodzą się w człowieku
tak silne emocje, które zmieniają nasze życie na zawsze? W Pokucie dużo mówi
się o przypadku, a mało o przeznaczeniu. Podobnie jak w Przypadku (1981, reż.
Krzysztof Kieślowski), znajdującego się już na liście, jeden wydawałoby się nieistotny drobiazg, może wywołać serię zdarzeń
zmieniających nasze życie. Pokuta to też opowieść o ramach interpretacyjnych, w
których jesteśmy niejako uwięzieni jako ludzie, nie potrafiąc spoglądać na zdarzenia bez
zniekształcania ich własnym doświadczeniem. Na deser, jest w Pokucie jeszcze
jedna rzecz, którą absolutnie uwielbiam w filmach. Scena, pojawiająca się
kompletnie z zaskoczenia będąca jak żywcem wyjęta z zupełnie innego filmowego
bieguna. Stopniowo budowany moment, a gdy już nadchodzi, to nie możemy zebrać
szczęki z podłogi. Jak w Audition (1999, reż. Takashi Miike), albo żeby podać
przykład czegoś nowego, co każdy widział - w Oppenheimerze (2023, reż.
Christopher Nolan), gdzie cały film jesteśmy głęboko zanurzeni w polityce i
fizyce, a nagle pojawia się scena, w której Robert przez długi czas siedzi nago
na krześle. Oppenheimer stanowi antyprzykład jak nie robić tego typu crossoverów i
wprowadzać widza w zakłopotanie, natomiast w Pokucie mamy to przeprowadzone wzorcowo. Na
dodatek cała, długa scena kręcona jest bez ani jednego cięcia. Kto widział, ten wie
o czym mówię, a kto dopiero zobaczy film, na pewno ją zauważy.
Monsters (Strefa X, 2010) – zupełnie inne, świeże spojrzenie na film sci-fi z gatunku tych, opowiadających o obcych formach życia. Zrobiony za małe pieniądze, ale tak sprytnie, że równie dobrze mógłby to być film wielkiej wytwórni romansujący z kameralnością. Pan Edwards dobrze wie, że najstraszniejsze jest to czego nie widzimy, podobnie jak najseksowniejsze jest to, co jeszcze zakryte. Same rodzą się porównania z Blair Witch Project (1999, reż. Myrick i Sanchez), ale spokojnie – bo tak straszę tymi elementami horrorowymi – Monsters wcale nie jest taki straszny. Bardziej to kino drogi, w którym to podobnie jak w Jądrze Ciemności, odkrywamy kolejne warstwy dziwaczności tego świata. Nie ma tu kamery z ręki ani jump scare'ów. Właściwie to z Blair Witch wydaje mi się mieć przede wszystkim to wspólne, że każdy aspirujący twórca filmowy zadawał sobie po tych filmach jedno pytanie – dlaczego to ja nie wpadłem na ten pomysł pierwszy? Przecież po fakcie wydawało się to takie proste do zrealizowania! Tak, sprawdziłem – budżet Monsters to 500 tys. $, czyli jedno mieszkanie w Nowym Jorku.
Za tydzień, czyli w czwartek o 18:00 wracam z kolejną porcją, ahoj!
Tony Rocky H.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz